81 kilometr
Wbiegam do Chyrowej, kolejny punkt odżywczy.
Tutaj najbardziej na wypasie. Zupa i makaron z warzywami. Zajadam się smakołykami, popijam colą to herbatą, to znów colą. Co za uczta! Cholerka, dobrze idzie! Gdzie te skurcze? Ściągam buty, wyrzucam kamulce, wyciągam czyste skarpetki z zamiarem zmiany i myślę: „nie chce mi się, szkoda mi nowych skarpetek. Napieram dalej”. Chowam więc wszystko do wora, biorę tylko pozostałe shoty, gdyż nie wiem co mnie czeka. Druga część trasy przede mną.
Biegnę obok cerkwi, która jest unikatowa na skalę Beskidów. Po pierwsze położona w dolinie, a te obiekty budowano raczej na wzniesieniach, aby Bóg górował nad okolicą i trzymał pieczę. Taka to pełna mistycyzmu jest kraina Łemków. Po drugie ma murowane prezbiterium z drewnianą nawą i wieżą (babińcem). Niespotykane o tyle, że cerkwie są budowane albo w całości z drewna, albo w całości są murowane. Biegnę obok i czas wbiegać na wzgórze Zaśpit i górę Grab, gdzie Św. Jan z Dukli miał swoją pustelnię… Początkowo znów wznoszę się polaną do góry, wychodząc z doliny i opuszczając wspomnianą cerkiew. Pogoda dopisuje. Słońce świeci, zero chmurek. Piękne widoki zapierają mi dech w piersiach! Hej, przecież to ze zmęczenia! No tak… Wbiegam do lasu i cisnę pośród jesiennych kolorów, błota na ścieżce i tasiemek, które co druga chłoszcze mnie po twarzy. Mogłem omijać? No mogłem, ale mi się nie chciało, biegłem prosto :P. Dokładnie, człowiek ma wszystko gdzieś, biegnie do przodu i tyle. Myśleć nie trzeba, a nawet nie wolno (tutaj to przeszkadza jak wspominałem). W końcu dobiegam do pustelni, a tam oczywiście sobotni turyści! Patrzą jak biegnie upadły Anioł, kuśtykając pośród świętego miejsca. Niby się gapią, a to wkurza, ale Ci ludzie dodają wewnętrznej motywacji, jakoś tak bardziej chyżo zaczęło mi się biec. Zbiegam asfaltem, zaraz odbicie znowu w las.
Dobiegam do ruchliwej drogi relacji Dukla – Barwinek.
Tam wyczekuje na mnie kolega, by skasować czas i numerek. Krzyczę: „192” i przebiegam przez drogę, most. Wiem, że Cergowa objawi teraz przede mną swoje moce i sprawi, że będę mniejszy niż jestem. Albo dam radę, albo się wyrypię. Zaczynam. Z przodu nikogo, z tyłu też. Samotne sztychowanie. Podchodzę powoli, aczkolwiek z werwą i jednostajnym tempem. Po drodze wyprzedzam ultrasa co dodaje mi skrzydeł. Pod koniec zgłodniałem, jednak postanowiłem „na raz” zaliczyć szczyt. Na górze przegryzam pół bułki z szynką i majonezem. Podczas „Uczty” wyprzedziło mnie dwóch innych biegaczy. Zaczynam zbiegać. Ojjj łatwo nie jest. Kolana i uda zaczynają stawiać mocny opór! To nic, rozbiegałem bóle i cisnę do Lubatowej. Po drodze spotkałem dwóch kompanów, z którymi podążam do samego Iwonicza. Trochę odpuściliśmy na tym odcinku nie biegnąc, a idąc marszobiegiem około 9 km/h. Z Lubatowej podchodzimy cały czas asfaltem po Żabią górę i teraz prosto strzałka na Iwonicz.